wtorek, 27 sierpnia 2013

Harissa

Coraz więcej osób wakacje spędza w krajach arabskich. Wątpię, aby w większości przypadków chodziło o ciekawość poznania kultury, czy chęć zwiedzania niestety dość brudnych i opuszczonych ulic. Tymi kryteriami przynajmniej ja się nie kierowałam, kiedy pierwszy raz wybierałam się do Tunezji.

Ale pogoda? No nie powiecie mi, że nie kręci Was fakt, że w Turcji, czy Tunezji słońce rozpieszcza od maja do końca września! 

Właśnie dlatego 3 lata temu udaliśmy się z Sebastianem do Hammametu, kiedy to urlopem mogliśmy się cieszyć wyłącznie we wrześniu. Dodam tylko, że w tym czasie w Polsce było +13 stopni przy akompaniamencie wiatru i niemiłych deszczy...

Dla osoby kochającej kotlety schabowe, mielone, czy piersi z kurczaka wakacje w kraju arabskim mogą być ciężkim przeżyciem. "Wędlina" w Tunezji ma siny kolor, a kurczak podawany na śniadanie, obiad i kolację wygląda, jakby został rozstrzelany karabinem maszynowym :)

Są natomiast soczyste, dojrzałe arbuzy, apetyczne melony i tony idealnie ( jak dla mnie) przyprawionego kus-kusu z warzywami. Właśnie HARISSA- bardzo ossssstra i krwisto czerwona pasta z papryczek chilli służy do doprawiania tej kaszy. Jej ostrość można regulować dodaniem większej ilości oliwy, która odpowiada za rozpuszczanie substancji pikantnych w papryczkach.


Harissę możecie przygotować samodzielnie w domu. Jeżeli natomiast nie chcecie ryzykować piekącej skóry pod paznokciami, to przygotujcie ją w rękawiczkach lateksowych, lub kupcie słoiczek przez internet w jednym ze sklepów z żywnością arabską :)

Składniki na słoiczek o pojemności ok. 200ml.:
  • 12 średnich papryczek chilli
  • 3 ząbki czosnku
  • pół łyżeczki roztartych nasion kolendry
  • pół łyżeczki kuminu
  • ok. 50ml oliwy (lub więcej/ mniej w celu dobrania odpowiedniej ostrości)
Chilli rozetnijcie wzdłuż i usuńcie pestki. Pokrójcie na 3 części, wrzućcie do blendera z pozostałymi składnikami i blendujcie na gładką masę. W tym momencie nie ważcie się posmakować pasty- wypali Wam wnętrzności :)

Dolejcie oliwy i zamoczcie czubek małej łyżeczki z harissie. Spróbujcie i w razie konieczności dodajcie więcej oliwy.- Gotowe!


Harissa jest idealna do makaronów, smażonego ryżu, i najważniejsze- do smażonych, grillowanych, czy pieczonych warzyw podawanych z kaszą kus- kus.

Mój słoiczek przechowuje w lodówce. Aby długo pasta zachowywała świeżość, zalewajcie ją po każdym użyciu ociupinką oliwy.

Aaaa, pamiętajcie! Ostra Harissa zawsze pali dwa razy. Za pierwszym razem przy jedzeniu, a później... ;)

niedziela, 25 sierpnia 2013

Aroniówka- nalewka z aronii ♥

Dzisiejszy dzień upływa leniwie. Od rana korzystamy ze słońca i wygrzewamy się na leżakach na tarasie.
W przerwach doglądam dojrzewających pomidorów koktajlowych w ogrodzie i przygotowuję szybki obiad. Później kawa, rozwiązywanie krzyżówek z teściami i dalsze błogie lenistwo przerywane przesuwaniem leżaka w pogoni za uciekającym słońcem.

Coś ucieka.... Lato się kończy

W Bełchatowie nie ma już moreli, a bób zaczyna przypominać starą fasolę. W nocy powoli zaczynam przymykać okno. Idzie jesień...

Nie powiem, że jesieni nie lubię. W końcu daje nam pyszne orzechy i wspaniałą dynię, ale jakoś tak już mi tęskno do świeżych truskawek i "chrupiących" czereśni. Jakoś w tym roku lato przeleciało mi przez palce.

Dlatego choć nalewki większości kojarzą się z zimą i koniecznością rozgrzewki, to mi przypominają lato, gorące słońce i wylegiwanie się na trawie.


Takie wspomnienia zawsze przynosi mi aroniówka, którą raczę się w pochmurne, jesienne dni lub w zimowe, śnieżne wieczory. 

Pierwsza aronia pojawiła się właśnie na targach. Będzie dostępna jakoś przez 3 tygodnie. Później coraz rzadziej będzie dostać jędrne owoce.

Aronia zjedzona prosto z krzaka zawiera dużo goryczy i jest mało smaczna, ale sok, dżem, czy nalewka z aronii są wyśmienite!

Co ważne, aronia zawiera dużo witaminy P oraz reguluje poziom ciśnienia we krwi. Nic, tylko szamać przetworzoną aronię i cieszyć się z jej dobroczynnego działania ;)

Składniki na ok. 2 litry aroniówki:
  • 1kg owoców aronii
  • 1l spirytusu
  • 1kg cukru
  • 1l wódki
  • sok z całej cytryny lub limonki
Owoce aronii myjemy, osuszamy ręcznikiem i wkładamy do zamrażalnika na co najmniej 2-3 dni. Dzięki temu pozbędziemy się nieprzyjemnej goryczki tych owoców.

Po przemrożeniu aronię wsypujemy do dużego słoja, zasypujemy cukrem i zalewamy spirytusem.

Odstawiamy słój na 6 tygodni, a przez kilka pierwszych  dni codziennie nim wstrząsamy, aby cukier się rozpuścił.

Po 6 tygodniach przelewamy nalewkę przez sito, aby pozbyć się owoców. Dolewamy litr wódki, sok z cytryny lub limonki i mieszamy.

Przygotowujemy sobie sitko wyłożone cieniutkimi chusteczkami niearomatyzowanymi (najlepsze są takie z prostokątnego pudełka) i filtrujemy aroniówkę, aby do butelek przelewać czystą nalewkę bez pływających kawałków owoców.

Po przefiltrowaniu całości rozlewamy nalewki do butelek, zakręcamy i czekamy do pierwszych chłodnych dni, kiedy przyda się aroniówka na rozgrzanie! :)


sobota, 24 sierpnia 2013

1 urodziny bloga

Dokładnie 365 dni temu napisałam pierwszy post zupełnie nieświadoma tego, jak wielką sprawi mi radość prowadzenia bloga.

Uwielbiam tu bywać i cieszę się, że tu zaglądacie!
Dziękuję za każde miłe słowo, które napisaliście pod postami. Ściskam Was mocno! 



środa, 21 sierpnia 2013

Pieczona papryka

Wczoraj z Sebastianem obejrzeliśmy film. Tytuł oryginalny: "Broken City". Polskie tłumaczenie: "Władza"... Hmmm w sumie podobne...
Oszołomiona trafnością tłumaczenia odpalam kilka stron i zaczynam szperać w tytułach filmów. W ten oto sposób napotykam na "That's my boy" i znów podziwiam tłumaczenie "Spadaj, tato"... Dochodzi do tego "The Vow"- "I, że Cię nie opuszczę" oraz "The Matador", czyli "Kumple na zabój".

Szperam dalej i natrafiam na stronę z przygotowaną listą- Top25 śmiesznych tłumaczeń filmów. Zaczynam się śmiać i lekko potrząsać moimi zbędnymi kilogramami. Nie mogę się pohamować i spędzam kolejne minuty szukając tłumaczeniowych freaków. Padam przy "Tree Kings", czyli po prostu (bo jakżeby inaczej!) "Złocie pustyni".

Jak widać nie tylko blogerzy kulinarni mają fantazję...;)

Osobiście może tym  razem fantazją się nie wykazałam, ale nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów. Ba, nawet jestem z siebie dumna i cieszę się, że po przeszło 1,5 roku znów (bądź dopiero) zrobiłam pieczoną paprykę. Delikatną, słodką. Rozpływającą się w ustach! Jeżeli już ją próbowaliście, to na pewno wiecie jaki smak mam na myśli. Jeżeli jeszcze nie jedliście, to żałujcie i zaplanujcie sobie kupno dodatkowo kilku papryk przy najbliższej wyprawie na targ!


Składniki na 2 średnie słoiki:
  • 6 czerwonych papryk
  • 6 ząbków czosnku
  • ok. 350ml oliwy lub oleju rzepakowego*

Papryki dokładnie myjemy i oczyszczamy z gniazd nasiennych. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i pieczemy do zrumienienia i pomarszczenia skóry papryk.

Po ok. 20min papryki wyciągamy i wkładamy do miski z przykryciem, aby papryki się zaparowały, a skóra łatwiej odeszła. Mniej więcej po 15min z łatwością będzie można ściągnąć skórkę.

Paprykę tniemy w grubsze paski i układamy warstwami w słoiku na przemian z cieniutkimi plasterkami czosnku.

Na koniec zalewamy oliwą lub olejem rzepakowym. Zakręcamy słoiki i przechowujemy w lodówce ok. miesiąca chyba że ważność oleju rzepakowego jest krótsza.

*Ja wybrałam olej rzepakowy, który nadaje lekko orzechowy posmak.- Idealnie współgra ze słodyczą papryk.


Papryki najlepiej smakują na 2, 3 dzień, kiedy przejdą dodatkowo smakiem oleju i czosnku. Wyjadać można je prosto ze słoika, podawać jako dodatek do mięsa lub kanapek. Nadają się również idealnie na paprykowe pesto.

Wypróbujcie koniecznie! ;)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Podwójnie czekoladowa tarta z malinami

Jakiś czas temu Sebastian wygrał bon do Empiku o wartości 200zł. Jako, że nie należy do tych, co pałają wielkim uczuciem do książek postanowił, że owy bon mi podaruje.
Przebierałam nogami, codziennie wypytywałam męża po pracy, czy bon już dotarł i snułam plany o księgach, książkach i książeczkach, które zakupię chwilę po tym, jak bon znajdzie się w moich rękach.

Minęło kilka dni, później tygodni, a bonu "ni widu, ni słychu". Zatem snuję kolejne plany: "Dorwę książkę Jamie'go", "Zapoluję na kolejną apetyczną powieść Nigelli", rozpuszczę sama siebie przy regałach z książkami kulinarnymi i wypatrzę ciekawą perełkę....

Bonu nadal nie ma...

Mijają kolejne dni, a ja jadę ponownie do Trójmiasta w podróż służbową. Nocuję u dziadków, raczę się pomidorami ze szklarni, wieczorami zdaję relację z dnia Sebastianowi. Mąż oznajmia, że bon przyszedł i czeka na właściciela- czyli mła! :D

2 dni później wracam do Bełchatowa i zacieram ręce na bon. Kolejne 2 dni później wchodzę do Empiku i co? Zachowuję się, jak dziecko pierwszy raz odwiedzające park zabaw, albo rozradowany pies spuszczony ze smyczy. Biegam (DOSŁOWNIE) między półkami. Od tych z nowościami, po te z rabatami. Zahaczam o skandynawskie kryminały, dział z romansami, półki z książkami o tematyce erotycznej ( :D ) i biegnę na koniec do wysokich półek z książkami kulinarnymi.

Tam dostaję oczopląsu. Zaczynam się pocić i trzęsą mi się ręce. Pani z obsługi podchodzi i zakłóca mój "spokój" pytając, czy mi nie pomóc. Jedno spojrzenie i babeczka ucieka wiedząc, że przeszkadza mi w wyborze tej jedynej, upragnionej książki. 

Ekspedientka się oddala, a ja wracam do wertowania stron książek, zapoznawania się z kolejnymi spisami treściami i przeglądania zdjęć gotowych dań.

Patrzę na zegarek. Minęło 45minut. Dzwonię do Sebastiana i pytam ile mi zostało jeszcze czasu. Dokładniej pytam ile zajmie mu jeszcze "zwiedzanie" innych sklepów w czasie, kiedy ja klęczę przed półkami w Empiku. Mąż informuje, że już kończy i pora, abym i ja zakończyła...Chowam telefon do torebki i liczę do 10, aby się uspokoić i w końcu wybrać książki. Wstaję, sięgam po pierwszą książkę, drugą, trzecią. W końcu gotuję się w sobie, ciskam książkami w półkę i lecę do kasy z książkami, po które tak na prawdę nie przyszłam.

Podsumowując. Do Empiku pojechałam po kilka książek kulinarnych, a wróciłam z 6 książkami, w których zapewne nie znajdę nawet zdania o jedzeniu. WARIATKA! Tak bym siebie podsumowała ;) Człowiek głupieje i zdecydować się nie może. Postanowiłam, że tym razem przygotuję się przed kolejną wizytą w Empiku i pójdę tam z listą konkretnych pozycji do zakupu. I tu ogromna prośba do Was o wsparcie takiej wariatki, jak ja w wyborze. :) Czy macie swoje ulubione książki kulinarne? Którymi warto zasilić domową bibliotekę?

Na osłodę po moich skomplikowanych zakupach zrobiłam podwójnie czekoladową tartę z malinami.- Pierwszymi malinami, których udało mi się nie zjeść od razu po zakupie ;)
Tarta jest prosta i dość szybka w przygotowaniu. Idealna dla czeko-malinoholików!

Składniki 
na kruchy spód (do mniejszej niż standardowa formy na tartę):
  • 15dkg tłuszczu (miękkiej margaryny)
  • 1 żółtko
  • 1,5 szklanki mąki pszennej
  • 0,5 szklanka cukru
  • niepełna łyżeczka proszku do pieczenia
  • czubata łyżka kakao
na czekoladowy krem:
  • opakowanie sera mascarpone
  • tabliczka mlecznej czekoladowy
+ ok. 150g świeżych malin

Wszystkie składniki na kruchy spód wrzucamy do miski, siekamy nożem aż masło będzie "oblepione" suchymi składnikami i zagniatamy na jednolite ciasto rękoma.

Ciasto zawijamy w folię spożywczą i wkładamy na kwadrans do lodówki, aby się schłodziło.

Po tym czasie ciastem wylepiamy blaszkę, nakłuwamy widelcem i pieczemy w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Jeżeli chcemy mieć pewność, że spód tarty będzie równy i się nie uniesie podczas pieczenia, to pieczcie go najpierw z obciążeniem ok. 10min, a później kolejne 10 min już bez obciążenia. Do obciążenia użyjcie grochu lub ryżu wysypanego na folię aluminiową ułożoną na cieście. 

Ciasto wyjmuje z piekarnika i odstawiamy do ostudzenia.

W tym czasie rozpuszczamy w kąpieli wodnej czekoladę i lekko przestudzoną łączymy z mascarpone. Wykładamy masę na przestudzony spód tarty i dekorujemy całość świeżymi malinami.

Tartę chłodzimy w lodówce, lub tak, jak ja od razu kroimy i pochłaniamy pomrukując z zadowolenia! :)


Ps. Gratulacje i podziękowania dla tych, co dotrwali do końca tego posta! :)

piątek, 16 sierpnia 2013

Lody wiśniowe

Mówią, że od Anki zimne noce i poranki. Nie zgodzę się! Chłodne wieczory i spowite rześką rosą poranki są dopiero od kilku dni.

Wystarczyło ich zaledwie kilka, aby przypomnieć sobie, jak niechętnie o tej samej porze kilkanaście lat temu zaczynałam kompletować książki, kupowałam nowe spodnie dresowe na w-f i przebierałam w zeszytach z kolorowymi okładkami. Całe to zamieszanie minęło- na szczęście! Nie tęskno mi za tymi czasami i dlatego pewnie ciut żal mi dzieci, które za 2 tygodnie powrócą do szkolnych ławek.

Dobrze pamiętam pierwsze dni września, kiedy razem z koleżankami ciężko nam było pogodzić się ze zmieniającą pogodą, zachodzącym słońcem o 19stej i coraz mniejszą liczbą znajomych pojawiających się na molo w Brzeźnie.

Wszyscy powoli przyzwyczajaliśmy się do jesienno-wiosennego okresu stagnacji i łapania dołów. Tak, tak! Na jesień zawsze, jako nastolatka lubiłam poużalać się nad sobą, posłuchać smutów i powspominać spotkania na plaży w upalne lato.

Teraz do takich dni nie dopuszczam! Pomagają mi w tym lody- przeróżne! Dołączą do tego magicznego grona lody wiśniowe, które baaaaardzo Wam polecam. Teraz jeszcze można zrobić je ze świeżych wiśni, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby w środku zimy wykorzystać mrożone.


Składniki na ok. 1l lodów:
  • szklanka mleka 3,2%
  • 0,5l śmietany 36% 
  • tabliczka białej czekolady
  • 300g wydrylowanych wiśni
  • sok z połowy cytryny
  • 2 łyżki cukru
  • 2 żółtka
Wiśnie zasypujemy dwoma łyżkami cukru i smażymy na patelni. Wiśnie puszczą dość dużo soku, który choć odrobinę należy odparować, albo wypić ;) Przesmażone wiśnie odkładamy na bok do ostygnięcia.

Do rondelka wlewamy mleko i zagotowujemy. Ściągamy z ognia, wrzucamy białą czekoladę i mieszamy do jej rozpuszczenia.

W osobnym naczyniu żółtka jaj mieszamy z cukrem do białości. Dodajemy sok z cytryny i wlewamy powoli do rondelka z gorącym mlekiem i białą czekoladą. Szybko przy tym mieszamy, aby żółtko się nie ścięło.

Ponownie całość ustawiamy na ogniu i podgrzewamy, ale już nie doprowadzamy do wrzenia.

Ściągamy z ognia, dodajemy wiśnie oraz kremówkę. Wlewamy do maszyny do lodów i mieszamy ok.30min do uzyskania odpowiedniej konsystencji- ewentualnie wstawiamy jeszcze na jakiś czas do zamrażalnika.

Jeżeli nie posiadacie maszyny do lodów, to całą mieszankę wlewacie do pojemnika, wkładacie do zamrażalnika i mieszacie co 40 min. Czynność powtórzcie 3-4 razy i gotowe!

Smacznego!

sobota, 10 sierpnia 2013

Dżem morelowy z cynamonem

Gwiżdżę. Dużo gwiżdżę. Zazwyczaj przy sprzątaniu. Natomiast śpiewam zawsze, jak coś leci w tle. Nie jestem tylko pewna, czy słowo "śpiewam" jest tu odpowiednie ;)

Pisałam już Wam, że mąż ze względu na moje umiejętności wokalne woli jechać ze mną samochodem samochodem 400km bez włączonego radio, aby uniknąć wrażenia dolby stereo...Na szczęście odbijam sobie podróżując służbowo do trójmiasta co dwa tygodnie.

Odbiję sobie też dzisiaj! Dziś jest ten dzień, kiedy nie skrępowana ludźmi znajdującymi się obok będę mogła zaszaleć i drzeć się ile sił na koncercie Florence + The Machine na Coke Live Music Festival. To będzie dobry dzień! Czuję to w płucach! :D

Tak samo, jak ten dżem. Prosty, lekko kwaśny z wyczuwalną nutą cynamonu. Idealny do naleśników lub przełożenia tortu. Smakuje równie dobrze wyjedzony łyżeczką prosto ze słoiczka!


Składniki na 5 niewielkich słoiczków:
  • 2kg moreli
  • sok z całej i skórka z połowy cytryny
  • łyżeczka cynamonu
  • ok.600g cukru
  • opcjonalnie cukier żelujący
Morele dokładnie myjemy, wyciągamy pestki i kroimy na mniejsze kawałki. Nie musi być drobno, ponieważ smażąca się morela i tak się rozpadnie. Moreli również nie trzeba obierać ze skórki.

Owoce wrzucamy na głęboką patelnię i zaczynamy smażyć na niewielkim ogniu. Skrapiamy cytryną i dodajemy skórkę cytrynową ciągle mieszając, aby moreli nie przypalić. Jak owoce zaczną się rozpadać, to posypujemy je cukrem i pozostawiamy na ok.30-40min, aby odparowała chociaż część soku, które puściły morele.

Jeżeli chcecie poświęcić trochę więcej czasu, to po 40min. ściągnijcie owoce z ognia i powtórzcie czynność smażenia/ odparowywania dnia następnego. 

Ja dodałam niecałe opakowanie cukru żelującego (2:1), który wg. info na etykiecie jest przeznaczony na 1kg owoców i 0,5kg cukru. U mnie owoców było więcej przez co dżem na szczęście nie był sztywny jak galaretka, aby nie rozlewał się też po talerzu.

Dodam jeszcze, że na opakowaniach cukrów żelujących jest informacja, aby je dodawać od razu po pokrojeniu owoców. Ja dodałam go po smażeniu, cukrze i gotowaniu i i tak było ok. ;)

Cynamon dodajemy na końcu, dokładnie mieszamy i napełniamy wyparzone słoiki dżemem. Słoiki ustawiamy do ostygnięcia do góry dnem, chyba że posiadacie słoiki do wekowania. Te drugie po napełnieniu dżemem wkładacie do piekarnika rozgrzanego do 100-110 stopni na 15min. Po tym czasie wyciągacie z piekarnika i odstawiacie do ostygnięcia bez odwracania do góry dnem.


To jak, zrobicie sobie Morelowe Love, hmmm? :)

środa, 7 sierpnia 2013

Letnia zupa z cukinii

Czy macie jakieś fobie?

Ostatnio całkiem przypadkowo natknęłam się w internecie na listę kilku ciekawych fobii panujących wśród znanych osób. Zaczęłam drążyć temat, popytałam o fobie wujka google i przepadłam...Długo zastanawiałam się, czy śmiać się, czy płakać. W końcu zwyciężyło to pierwsze i spędziłam ponad 2 godziny na przeglądaniu listy fobii zastanawiając się, którą mogłabym przypisać sobie. Jeżeli tylko macie ochotę pośmiać się ze mną, to zapraszam tu :) Lista jest dość imponująca i każdy znajdzie coś dla siebie!

A poniżej hiciory, które wypatrzyłam. Takie TOP5.
Dość poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam jednej z nich... ;)
  1. Anksofobia- lęk przed ważeniem się (mój faworyt!)
  2. Cibusfobia- lęk przed piernikiem
  3. Anatidefobia - strach przed byciem obserwowanym przez kaczki
  4. Fronemofobia - strach przed samodzielnym myśleniem
  5. Arachibutyrofobia- lęk przed przyklejeniem się do podniebienia masła orzechowego
Jak już emocje opadną i dodatkowo nie macie fobii związanej z zupami i cukinią, to polecam przygotowanie szybkiego, letniego obiadu.
Przepis na tą zupę pochodzi z książki, którą otrzymałam w prezencie na imieniny od teściów. Dłuuuugo nie mogłam się zdecydować, od której zupy zacznę. Jeżeli będziecie mieli okazję zajrzeć do tej książki, zrozumiecie dlaczego miałam problem z podjęciem decyzji :)




Książka zawiera ponad 100 przepisów, w większości na zupy, ale znajdziecie również przepisy na gulasz, czy risotto. Przepisy należą do tych prostych, a składniki są klasyczne i łatwo dostępne. No i te zdjęcia...Sami przyznajcie!


Zanim zdecydujecie się na zakup książki ugotujcie zupę, którą wybrałam na pierwszy rzut. Kupcie cukinię i do roboty!

Składniki:
  • 120ml oliwy extra virgin plus jeszcze trochę do smażenia cukinii
  • 1,5kg cukinii, z obciętymi końcówkami, pokrojonych wzdłuż na cztery części, a  następnie w plastry
  • sól morska, czarny pieprz
  • 5 ząbków czosnku, obranych i drobno posiekanych
  • 1l bulionu warzywnego
  • 50g listków bazylii
  • trochę soku z cytryny
Pokrojoną cukinię partiami wykładamy na rozgrzaną, głęboką patelnię lub rondel z oliwą. Doprawiamy odrobinę solą, aby się nie przypaliła i szybciej zmiękła. Smażymy ok. 10min aż zmięknie i się przyrumieni.

Postępujemy tak z pozostałą cukinią pod koniec dodając czosnek, doprawiając solą i pieprzem. Całość zagotowujemy, ściągamy z ognia, połowę blendujemy na gładki krem i dolewamy do reszty.

Bazylię miksujemy z 120ml oliwy na puree. Doprawiamy sokiem z cytryny i dodajemy do zupy.

Dekorujemy kawałkami podsmażonej cukinii i uprażonymi pestkami słonecznika.


Mimo, że zupa nie zawiera dużo składników, to jest dość syta. Smakuje cudownie skropiona sokiem z cytryny, lub odgrzana wieczorem w ulubionym kubku :)

Smacznego!

Ps

niedziela, 4 sierpnia 2013

Drożdżówki z mascarpone i jeżynami

Miało być o pomidorach i będzie, ale później. Na prowadzenie wysunęły się drożdżówki, które wczoraj upiekłam po 20stej. Sztuk 14. Teraz na talerzu pozostała osamotniona sztuka :) 

Sebastian jak mantrę powtarzał, że chce jagodzianki. Nie dziwię się mu wcale- ja się od nich również uzależniłam. Jagodzianek nie robiłam bo nie miałam świeżych jagód, a porcyjka zamrożonych czeka na zimę lub depresje jesienną, kiedy letnie smaki stawiają mnie na nogi.

Piątek spędziliśmy z Sebastianem i z dwójką naszych wciąż zakochanych i napalonych znajomych. Tak, tak- napalonych! Nadziwić się nie można obserwując, jak Pan M patrzy na swoją Panią R i komentuje, jak ją uwielbia za wszystkie kształty, za dwie wspaniałe córki, które mu dała, za wszystkie wspólne kłótnie i TE chwile, kiedy są sami... Normalnie ich uwielbiam! To pierwsi Sebastiana znajomi, których poznałam i z pewnością osoby, które ułatwiły mi podjęcie decyzji o mojej przeprowadzce.

Właśnie na ich przyjście miałam zrobić drożdżówki z mascarpone i jeżynami, ale stwierdziliśmy, że swojskie ogórki kiszone tym razem nam wystarczą ;)


Składniki na 14 niewielkich drożdżówek (jak na jagodzianki):
rozczyn:
  • 30g świeżych drożdży
  • szklanka mleka
  • 0,5 szklanki cukru
  • 2 łyżki mąki
ciasto właściwe:
  • rozczyn
  • 0,5kg mąki pszennej
  • 3 łyżki roztopionego masła
  • jajko
farsz:
  • opakowanie sera mascarpone
  • połowa rozbełtanego jaja
  • 2 łyżki cukru pudru
  • ok 200g świeżych jeżyn
+
  • pozostała część rozbełtanego jaja
  • cukier puder do posypania
  • kilka jeżyn do ułożenia na wierzchu (część jeżyn wtopi się w ser w trakcie pieczenia)
Mleko podgrzać w rondelku, dodać cukier i dokładnie wymieszać. Następnie wkruszyć drożdże, wsypać dwie łyżki mąki i odstawić do wyrośnięcia na 10-15 min.
Do miski przesiać mąkę, dodać pracujący rozczyn i jajko. W tym samym rondelku rozpuścić masło i dodać do ciasta. Wyrabiać, aż ciasto będzie jednolite. Ciasto powinno lekko kleić się do rąk. Odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcia przykryte ściereczką. -U mnie ciasto wyrastało ok. 40min.
Po wyrośnięciu ciasto wykładamy na podsypaną mąką stolnicę, rozwałkowujemy na prostokąt o grubości ok. 1,5cm i wykrawamy większą szklanką koła.
Piekarnik nastawiamy na 180 stopni. 
 
W osobnym naczyniu miksujemy mascarpone z cukrem pudrem oraz częścią jaja na gładką masę.

W drożdżówkach robimy palcami wgłębienia, nakładamy po łyżeczce mascarpone i układamy po kilka jeżyn. Brzegi ciasta smarujemy rozbełtanym jajkiem.

Pieczemy ok. 15min. na blasze wyłożonej papierem.


Po upieczeniu, jak jeszcze ser będzie dość miękki upychamy po kilka dodatkowych jeżyn. Posypujemy cukrem pudrem i zajadamy ze smakiem. Szanse, że zostaną do dnia następnego są znikome! :)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...